Dużo się dzieje ostatnio w moje głowie. Myśli biegną istny maraton. Zmieniają się jak pogoda.
Miałam okazje, już nie raz, przeczytać w necie wątpliwości kobiet odnośnie adopcji. Czy adoptowane dziecko pokocha ich jako swoich rodziców? Czy Ona pokocha je jak własne dziecko?
Nigdzie nie trafiłam na pytanie czy adopcje nie zrobi z naszego życia koszmaru? Po wgłębieniu się temat choroby sierocej taka sytuacja może być jak najbardziej realna. Mimo miłości, mimo starań może być trudno. Nie na nasze siły. Nikt mnie nie przekona że adopcja wiąże się z takim samymi problemami jak przy dziecku o tym samym kodzie genetycznym co my. One maja przeszłość, bagaż przygniatający nie jednego dorosłego a co dopiero małe dziecko. Nie mówię nie adopcji. Nie mówię nic. Zastanawiam się. Od samego początku wiedziałam, ze problemy będą. Zakupiona literatura raczej nie wpływa na mnie kojąco. "Odczarować adopcję" - opisy choroby sierocej i jej skutki odbijające się na całej rodzinie - mam dreszcze jak teraz o tym pomyślę. Czy każde dziecko tak to przechodzi, terroryzując matkę?
Gdzieś kiedyś przeczytałam czy usłyszałam, że przy adopcji trzeba być samolubnym, aby nie skrzywdzić ani siebie ani dziecka. Nie można podjąć decyzji pod wpływem emocji. Pragniemy dziecka, jesteśmy w stanie zrobić na prawdę wiele by się tylko spełniło. I co wtedy? Dopiero wtedy wszystko się zaczyna. Idealizujemy macierzyństwo, bo pragniemy go jak nikt na świecie. Ale macierzyństwo to nie jest takie proste jak w kolorowych magazynach. Przy dziecku adoptowanym ta poprzeczka jest postawiona jeszcze wyżej. I co wtedy gdy "choroba" dziecka zacznie niszczyć nasza rodzinę, a miłość wszechobecna to będzie za mało. Co wtedy gdy trzeba będzie wrócić do pracy, bo finanse na nic innego nie pozwalają a nasze dziecko nie jest jeszcze nasze.
Wiem, że to nie bajka i happy end nie pojawi się z dniem poznania dziecka. To dopiero początek gdzie na końcu drogi mgliście widać ten upragniony neon. A może go nie widać, tak mocno zasłaniają go problemy naszego dziecka? I co wtedy. Będziemy walczyć do upadłego. Albo się uda albo wszystko ulegnie zniszczeniu - my, nasz miłość, nasz rodzina. I co wtedy?
Polecam artykuł: http://kobieta.wp.pl/kat,132000,title,Adopcja-odczarowana,wid,17659084,wiadomosc.html?ticaid=115742&_ticrsn=5
Jeśli oczekujecie słodkiej opowieści o tym jak wygląda adopcja od wewnątrz to nie czytajcie go. Końcówka daje nadzieje, że mimo problemów i spraw które potoczyły się poza planem, nie zmieniliby swojej decyzji, chodź kosztowała i kosztuje ich więcej niż by się wydawało, niż byli wstanie przypuszczać w najśmielszych snach, marzeniach.
Długi czas biłam się z myślami czy pozwolić sobie na opisanie emocji które mną targają. Pewnie nie jedna z Was przylepi mi karteczkę: nie nadaje się do adopcji. Bo myśli o sobie a nie o biednym dziecku. Ale tak na prawdę każda z nas tak myśli która czeka latami na swoje dziecko. Dzieci w DD jest mnóstwo ale nie zdrowych fizycznie. Na to nie decyduje się większość z nas bo myśli o sobie. Nie chcemy poświęcać się dziecku 150% . Więc czekamy na dzieci z najmniejszą ilością dysfunkcji fizycznych. To źle, nie. Chcemy być najbliżej macierzyństwa takie prawdziwego które zabrała nam niepłodność. Najbardziej normalnymi matkami zwykłych dzieci. Po prostu. Czy Nam to będzie dane czy w ogóle jest to możliwe przy dziecku adoptowanym? Nie wiem. Czy się o tym przekonam tez nie wiem. Myślę. Rozpatruję. Dociekam.
Za książkę Nadzieja na nowe życie dziękuje. Dziękuję jednej z blogujących dziewczyn, że napisała o niej. Dzięki temu mam okazje mieć pozycję wartą przeczytania i posiadania. Jaki jest sens Twojego oczekiwania na dziecko - to pytanie nie raz dręczyło mnie godzinami. Rozdział o identycznie brzmiącym tytule miałam wrażenie jakby był pisany o mnie. Daje zrozumieć. Polecam!