Chcemy być rodzicami - ja i mój mąż. Po prostu.
I jak to się stało - o tym poniżej.
Zakochaliśmy się w sobie - od pierwszego wejrzenia? - ja na pewno nie. Kochamy się. Droga do bycia razem była trochę kręta. Ale udało się. I dziękuję Ci Boże za mojego męża, za miłość, która między nami jest. Jesteśmy razem na dobre i na złe - jak w przysiędze małżeńskiej.
O właśnie - ślub był. Dzień był magiczny - każda panna młoda Ci to powie. U Nas z mnóstwem "wpadek" - mamy co wspominać, na szczęście teraz już z uśmiechem na twarzy. Wtedy nie było mi do śmiechu.
Później podróż poślubna - wyśniona Grecja.
I zaczęło się życie - ciśnienia na własne M2.
Pisząc ten post siedzę właśnie w naszym kuchnio-salonie. Marzenia się spełniają.
I można powiedzieć, że właśnie wtedy zaczęła się nasz droga ku powiększeniu rodziny. Zamarzyło nam się 2+1. Specjalnie wygospodarowaliśmy dodatkowy pokój w mieszkaniu z myślą o naszym dziecku.
Poszłam do lekarza zrobiłam przegląd + podstawowe badania . Wszystko było ok.
Pamiętam swój entuzjazm. Przekonanie, że to takie proste. Wystarczy się zdecydować, odstawić zabezpieczenie i już.
Co było dalej- zniecierpliwienie. Miesiąc mijał jak dzień za dniem a tu nic.
Po pół roku - wizyta u lekarza. Diagnoza: o problemie z zajściem w ciążę mówi się dopiero po 2 latach starań. Zamurowało mnie.Zalecił mierzenie temperatury, ale żadnych badań.
Kupiłam termometr.
I nic.
Za chwilę miał nam stuknąć rok starań. Zmieniłam lekarza. Na dzień dobry zlecił masę badań mi i mojemu M.
Ja. Endokrynolog. Prolaktyna - niby za wysoka. Bromergon. Samopoczucie - fatalne. Kto brał to wie o czy mówię. 3 miesiące kuracji i okazuje się, że prolaktyna za niska. A leczenie było zlecone profilaktycznie. Nie ma jak się "truć" profilaktycznie.
Mąż - badanie nasienia - wyniki fatalne. Nadzieja - bakteria. Leczenie - miesiąc łykania antybiotyków - powtórne badanie - bez poprawy.
Liczyliśmy że wyeliminowanie bakterii poprawi wyniki.
Wizyta w klinice niepłodności. Inseminacja - nie. In vitro - małe szanse na in vitro.
Pamiętam ten dzień. Lekarz mówił że niby można spróbować kuracje suplementami diety i odpowiednim jedzeniem, ale...
Dodam że my już zmieniliśmy dietę, mąż łykał tabletki, ruch. I nic.
Próbowaliśmy się pozbierać. Zająć myśli czymś innym.
Po kilku miesiącach zaczęliśmy znów rozpatrywać opcje. Może by spróbować zrewolucjonizować naszą dietę o składniki poprawiające płodność. I czekać na cud, który może się pojawić lub nie, ale myśli pracują, nakręcają, że tym razem się uda, a okres przychodzi jak co miesiąc, jak w zegarku.
Za bardzo boli.
Rozpatrzyliśmy tez in vitro. Jesteśmy na nie - nie chodzi o pieniądze - przecież można byłoby się starać o dofinansowanie od Państwa - kwestia przekonań. Łatwo obrać stanowisko jak się mówi stricte teoretycznie, bo nie dotyka nas problem. Inaczej jest gdy sprawa dotyczy nas samych.
Już wcześniej rozmawialiśmy o adopcji, ale stricte teoretycznie.
Zaczęłam o adopcji czytać, szukać informacji.
Okazało się, że czas oczekiwania na sam kurs to w nas około roku. Przeraziłam się tego czasu.
Zaczęliśmy rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać.
Oczywiście nie obyło się bez wielu rozmów, łez ( płaczka ze mnie jest i nic na to nie poradzę ) Ale udało się nam.
I podczas jednego jesiennego spaceru zdecydowaliśmy się. Była wręcz letnia pogoda jak na listopad. A jesień w górach potrafi być piękna. I było pięknie.
Telefon do Ośrodka.
1-sze spotkanie.
I jakiś taki spokój wewnętrzny nas otoczył- jak to ujął mój mąż.
Wiem, że łatwo nie będzie. Z dziećmi biologicznymi też nie ma bajki. Nie mam własnych ale widzę jak to się dzieje u znajomych czy rodziny.
To dopiero początek naszej drogi adopcyjnej. Ale jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek wcześniej by posiadać dziecko, być rodzicami. Ze wszystkim co niesie ze sobą macierzyństwo. Na dobre i na złe.